Vexa Rossignol Swenor Marwe Ski Way SPINE SkiGo

Inne Spacery po Hardangervidda, cz. 6, praktyczne wskazówki

opublikowano: 04 sierpnia 2011 autor: Jakub Karp
Być może przydługa opowieść rozbudziła w kimś niezdrową emocję, by samego siebie wpakować w podobna kabałę. Piszę niezdrową, bo się przeziębić można, portfel niemal do cna opróżnić, z towarzyszem takiej podróży poróżnić, a nawet zapaść na nieuleczalną chorobę – wycieczkocholizm-z-pulkami-po-śniegu. Kto świadom tych ograniczeń wciąż rozważa podobną wycieczkę, niechaj przygarnie garść niefachowych porad.

Nim człowiek się wypuści w podróż, przemierzy dwa tysiące kilometrów, warto się zastanowić, co ze sobą zabrać na tę wycieczkę, jak się do marszu i biwaków przygotować, co przed wyjazdem ogarnąć.

O przygotowaniach do tego typu wypadu możnaby napisać niewielką książeczkę. Postaram się jednak zawrzeć wszystko w kilkunastu akapitach – siłą rzeczy informacje będą niepełne. Ale przecież kto chce mierzyć się z mrozem nie może polegać na jednym artykule. Niech ten będzie jedynie inspiracją do poszukiwań.

Sprzęt

Jakie narty zabrać? My poruszaliśmy się na krawędziowanych śladówkach Sporten z wiązaniami SNS. W zupełności taki sprzęt wystarczy. Do tego na stałe mieliśmy podklejone foki. Przy ciągnięciu pulek foki są raczej wskazane. Oczywiście można kombinować i zdejmować foki na zjazdy, ale to raczej zabawa nie warta zachodu.

Ubranie. Oczywiście na cebulę. W czasie marszu bywa naprawdę ciepło. Przy postojach robi się momentalnie zimno. Ubraniem trzeba cały czas manipulować – dokładać, zdejmować. Grunt, to mieć oczywiście możliwości takiej manipulacji, więc trochę ciuszków warto ze sobą zabrać. Im lżejsze – tym lepsze. W końcu wszystko ciągniemy sami. Stąd warto zaopatrzyć się w ubrania z primaloftem oraz naturalnym puchem. Na wierzch czasem wystarczy softshell, na większy wiatr przyda się mocniejsza kurtka. Goreteksy niekoniecznie się sprawdzają w ujemnych temperaturach – to co odparuje z naszego ciała, często zamarza i zatyka membranę. Oddychalność dostaje zadyszki. O takich dodatkach jak gogle, maska, kominiarka, ze dwie czapki i trzy-cztery pary rozmaitych rękawic nie wspominam.

Marsz to najprzyjemniejsza część wycieczki. Można sobie popodziwiać widoki czubków swoich nart, pokląć na kiepski śnieg, powycierać gluty pod nosem. Za to biwak, a dokładniej nocleg, to już mniejsza przyjemność.

Gotowanie zajmuje dużo czasu. Stopienie ze śniegu dwóch litrów wody i zagotowanie ich, w zależności od temperatury, może zająć pół godziny, godzinę. Można wziąć palnik z kartuszami, ale na mrozie ten zestaw ma niższą sprawność niż tradycyjna maszynka benzynowa (choć trochę cięższa i jest zabawa z paliwem, które lubi się rozlać). Warto takie maszynki zabrać dwie i najlepiej takie same. W razie problemów zawsze można odpalić drugą, a nawet z dwóch złożyć jedną.

Garnki, menażki, termosy – wedle uznania. Set jedzenia również zależy od upodobań podniebienia. Najlżejsze, choć nie najsmaczniejsze, są dania liofilizowane. Warto pokusić się o nie, bo jedzenie będzie stanowić prawdopodobnie największą część bagażu.

Spanie. Tu nie ma kompromisów. W nocy po prostu musi być ciepło. Mała dygresja. Człowiek na takiej wycieczce czuje się jak wiadro na energię – co zje to przepali w czasie marszu. W zasadzie życie sprowadza się do tych dwóch czynności: dostarczania energii i jej zużywania. Ze swoim ego, intelektem, emocjami  można się poczuć jak niepotrzebny dodatek do tego sprawnie działającego mechanizmu. Jedyny moment, gdy człowiek wyrywa się z tych „energetycznych" objęć to sen. Ale sen to też regeneracja.

Następnego dnia nie pociągniesz, jak się nie wyśpisz. Dlatego porządny śpiwór to podstawa. Nie ma mowy, żeby się przemordować przez kilka nocy w jakimś niewiele-zajmującym-miejsca sztucznym puchu (chyba, że to primaloft). W cenie jest tylko ten naturalny. A śpiwór musi być grubaśny. Uwaga. Puch naturalny lubi nasiąknąć wodą i się skołtunić. Dlatego o śpiwór trzeba dbać i suszyć czasem na wierzchu pulek, jeśli wyjdzie podczas marszu słoneczko.

Do spania potrzebny też namiot. Codzienne kopanie jam w śniegu to żadna przyjemność. Namiot – z porządnymi odciągami na wiatr, z fartuchami śniegowymi. Stąd do transportu tego całego majdanu najlepsze są pulki, bo w plecak trudno upchnąć zapas jedzenia, namiot, ubrania i jeszcze śpiwór, który może zająć i pół plecaka.

O pulki w kraju nie jest łatwo. Parę osób takie cudo posiada i być może pożyczy. Najłatwiej (i najdrożej) sprowadzić z Norwegii. Trzeba się liczyć z wydatkiem od 1000 zł w górę. Można też posiłkować się niewielkimi plastikowymi saneczkami, takimi dla dzieci, i część sprzętu rozdzielić na sanki, część do plecaka. Można też zabrać minimum sprzętu i sypiać w schroniskach – ale czy wtedy cała ta eskapada ma jakikolwiek sens? Taniej będzie poszusować w Izerach.

Przyda również kilku specyficznych pomocy. M.in. łopata, kompas, GPS, latarka, lejki, butelka na mocz...

Dojazd

Kiedy już zgromadzimy stos najpotrzebniejszych przedmiotów, może ogarnąć lekkie przerażenie. Po pierwsze – ciężko to upchnąć nawet w spore pulki. Ale co gorsza – jak z tym całym majdanem dostać się na odległy o 2000 kilometrów płaskowyż.

Są w zasadzie trzy sposoby, by trafić ze sprzętem na Hardangervidda.

  • Nadajemy sprzęt na cargo, sami lecimy samolotem do Oslo, stamtąd podjeżdżamy pociągiem w bezpośrednie sąsiedztwo płaskowyżu.
  • Udaje nam się upchnąć sprzęt w plecak i małe, dziecięce sanki. Pakujemy to wszystko i lecimy, jak wyżej, samolotem.
  • Pulki pakujemy do auta i jedziemy do celu.

Każda z opcji ma swoje wady, zalety i cenę. Wiele zależy od tego, jak długo zamierzamy się tułać, gdzie zaczniemy i skończymy naszą wycieczkę, jak gruby mamy portfel.

Jako miłośnik jazdy samochodem i antyentuzjasta lotnictwa dwukrotnie korzystałem z opcji trzeciej. Można do Norwegii dojechać przez Niemcy (promować się w Puttgarten), Danię (prom w Helsingor lub przejazd przez najdłuższy most w Europie)) i Szwecję. Druga opcja to prom z Gdyni do Szwecji. Korzystałem z obu sposobów. Cenowo wypadają podobnie (o ile bilet na prom z Gdyni do Szwecji kupi się odpowiednio wcześniej) i nawet czasowo wychodzi podobnie. Koszt takiej eskapady, licząc samo paliwo i opłaty za promy (mam samochód z silnikiem Diesla), to niecałe 2 tys. złotych.

Zanim dotrzemy na miejsce, warto zawczasu przemyśleć całą wycieczkę i wybrać miejsce startu/mety. Przy wyjeździe własnym środkiem lokomocji w zasadzie można „porzucić" auto na czas eskapady w dowolnym miejscu. Norwegowie to arcyspokojny i przyjazny naród – alufelgi na pewno nie znikną.

Schronisko Marbu Kto wybrał opcję lotniczą, może na start wycieczki wybrać miejscowość Finse. To w zasadzie kilka domów, stacja kolejowa i spore schronisko-hotel czynne przez cały rok. Finse leży na północnych rubieżach płaskowyżu, ale w zasadzie w jego środku – nie prowadzi tam żadna utwardzona droga. Jedyny możliwy sposób dotarcia do Finse to pociąg. Właśnie tędy przebiega jedna z najpiękniejszych tras kolejowych w Europie, łącząca Oslo z Bergen. Warto przejechać się tą linią dla absolutnie cudownych widoków.

Kiedy jechać i inne niebezpieczeństwa

Tytuł tego ustępu nie bez kozery jest właśnie taki. Naszą wycieczkę po płaskowyżu podjęliśmy na przełomie marca i kwietnia. Temperatury oscylowały wokół 0°C. Schroniska były otwarte. Trasy wyznaczone za pomocą kijków i zwykle przetarte przez skutery śnieżne.

Jednak... Hardangervidda to naprawdę dziki teren. Można maszerować tydzień i nie natknąć się ani na człowieka, ani na zabudowania. Śnieg zalega przez większość miesięcy w roku. Jedyna droga asfaltowa biegnąca przez płaskowyż zamykana jest jesienią i otwierana w czerwcu. Po prostu zimą i wiosną leży na niej kilkumetrowa warstwa śniegu.

Pogoda – bywa bardzo zmienna, na co ma wpływ bezpośrednie sąsiedztwo Morza Północnego. Częste są tu silne wiatry, opady śniegu i deszczu. Ale najważniejsze. Większość schronisk (w zasadzie nie licząc kilku leżących na obrzeżach płaskowyżu) zimą jest zamknięta. Otwierane są dopiero (i to też nie wszystkie, i na krótki okres) w okolicach Świąt Wielkiejnocy (a potem dopiero w sezonie letnim). Właśnie wtedy tłumnie odwiedzają płaskowyż norwescy turyści (poruszający się głównie na skuterach). Co więcej – dopiero w tym okresie wyznaczane są kijkami zimowe trasy turystyczne.

Rzut oka na płaskowyż

W styczniu czy lutym Hardangervidda potrafi pokazać pazur. Schroniska nieczynne, trasy nie wyznaczone, zasięgu telefonów komórkowych nie ma. Śnieżna pustynia. Można polegać tylko na sobie. Miałem okazję szusować w pojedynkę po płaskowyżu w styczniu 2011 roku. Temperatura w ciągu dnia przy słonecznej pogodzie wynosiła -27°C. W zadymce, która może potrwać kilka dni, bez umiejętności poruszania się w takim terenie, w takich warunkach, może być przygodowo.

Kto miałby więc ochotę zasmakować psudopolarnych klimatów, zamiast od razu pchać się na Spitsbergen, Grenlandię czy kanadyjską północ, niech popróbuje swoich sił na Hardangervidda.

Oprócz własnej nieostrożności i pogodowych zaskoczeń w zasadzie nic tu nie grozi, zwłaszcza gdy pojedzie się w okolicach marca czy wczesnego kwietnia. Teren nie jest lawiniasty, o ile ktoś nie zechce na siłę szukać zagrożenia. Niedźwiedzi polarnych brak. Nie ma również lodowców grożących wpadnięciem do szczeliny (choć jeden lodowczyk jest na południe od Finse). Często trzeba pokonywać zamarznięte jeziora, ale pokrywa lodu jest tak gruba, że nie stanowi żadnego zagrożenia. Słowem – jest niemal bezpiecznie.

Kogo więc znudziło się szusowanie po najbliższej okolicy, komu duszę wypełnia zew przygody, może skonfrontować swoje siły z siłami przyrody w nieodległej Norwegii.

zaktualizowano środa, 07 grudnia 2011 22:22
Oceń artykuł
(6 głosów)
Jakub Karp

Jakub Karp

Autor jest właścicielem wydawnictwa Inne Spacery. 

Strona www: www.innespacery.pl
Komentarze (0)
↑ pomniejsz okienko | ↓ powiększ okienko

busy

Społeczność na biegówkach

  • na tablicy

  • na forum

  • artykuły użytkowników

Więcej

lubią nas