Każdy dzień to kilka godzin potu, łez i bólu. Każda sekunda wzmożonej pracy serca to walka ze słabościami, które – niezależnie od wprawy w kontrolowaniu organizmu – zawsze wyjdą na wierzch. Zarówno Bjoergen, jak i młodsza od niej o 3 lata Justyna Kowalczyk, w takim światku spędziły ostatnie półtorej dekady. No, może nie CAŁE, bo przecież jest w ciągu roku czas na sesje do magazynów dla pań, na wywiązanie się z umów sponsorskich, podróże, relaks i naładowanie baterii. Obie panie, jak się domyślam, i tak zaprogramowane są na aktywność, toteż nawet ograniczony czas wolny nie jest zwykłym smażeniem się na leżaku. I chyba obie doszły do wniosku, że mogą pozwolić sobie na coś więcej. A raczej mniej.
- Ubiegły sezon był dla mnie wielką nauczką i dlatego teraz zdecydowałam się ograniczyć treningi i poświęcić się nie ilości godzin, lecz jakości ćwiczeń. Muszę nauczyć się też cierpliwości i przy słabszych dniach po prostu odpoczywać lub zrezygnować ze startu. Nic na siłę – cytuje Polska Agencja Prasowa skandynawską multimedalistkę olimpijską. Z tej wypowiedzi wynika, że nie będzie więc już mocnego uderzenia na początek. Nie będzie depesz dziennikarskich o nadludzkim planie treningowym. Nie będzie przepychanki o żółty trykot Pucharu Świata, ani sztucznego pompowania emocji przez polskie media. Norweżka podjęła decyzję o zreformowaniu swoich celów. Nie liczy się już dominacja w każdym momencie zimy. - Dopiero po czasie zrozumiałam, że przez cały zeszły sezon balansowałam na ostrzu noża – powiedziała Marit krajowej telewizji, czym wyraźnie dała do zrozumienia, że dłużej tak być nie może.
Doskonale pamiętam szok po jej rezygnacji z zeszłorocznego Tour de Ski. U "nowej" Marit podobne sytuacje mogą zdarzać się częściej. Przegrana na przełomie roku w pamięci zostaje, więc porównywana z Turniejem Czterech Skoczni impreza wciąż ma być celem numer 2. Tego tytułu mieszkanka Trondheim jeszcze w swojej kolekcji nie ma. A numer jeden? Oczywiście mistrzostwa w Falun, na które w szczególny sposób zaczaić ma się i Justyna Kowalczyk.
Sytuacja tej drugiej jest jednak zgoła inna. O ile, używając bezczelnych pseudonimów, „astmarit" ani myśli o zakończeniu kariery, o tyle „doris diesel" niemało w kibicowskich sercach już namieszała. Mówiło się o całkowitym rzuceniu nart po Soczi. Mówiło się o o roku przerwy, dziecku, rodzinie, spokoju... Na szczęście dla polskich nart (w tym, rzecz jasna, także amatorskich!) Justyna postanowiła zostać. „Tata" Wierietielny dalej fuchę będzie miał, a sztab serwisantów wciąż uganiać będzie się za drobną „córcią". A nawet dwiema, bo rodzinka pomyślnie przeszła adopcję z Sylwią Jaśkowiec.
CZYTAJ WIĘCEJ: JAŚKOWIEC W TEAMIE KOWALCZYK!
Obie miały sezon, powiedzmy sobie szczerze, średni. I nie osłodzą go nawet olimpijskie złota. Panie miały problemy ze zdrowiem, brawurą i wielką presją. Obie ją udźwignęły, jednak siłę do tego zbierały w nieludzki sposób. Teraz czas na pokutę, którą jest reforma swoich celów. Co czeka kibiców, dziennikarzy i całe środowisko? Osławione i prawie legendarne już potyczki Polki z Norweżką zdarzać się będą coraz rzadziej. Skoro obie panie chcą odpoczywać i odpuszczać puchary w trakcie sezonu, szansa spotkania się w jednym biegu diametralnie maleje. Taki obrót spraw powinien uciszyć niezdrową nagonkę i spłycić stosunek Polaków do norweskich biegów narciarskich. Pojedynki POL-NOR, owszem, będą. Ale rzadziej, czyli nie grozi nam doskwierające w ubiegłych latach przejedzenie. Kiedy już na Tourze lub podczas MŚ zawodniczki staną narta w nartę, stanie cała narciarska Polska. Zatrzymają się zegarki, poleje się piwo i kupione będą szaliki. A kibice z chęcią uruchomią swoje telewizory, by na bieżąco przekonywać się, kto na tym odpoczywaniu wyszedł trochę lepiej. Stara epoka się skończyła, drodzy Państwo. Przed nami nowe, moim zdaniem lepsze.